Najczęściej kochamy się latem w piątki, soboty i w niedziele między 21.00 a 24.00. Choć nadal pozycja klasyczna uchodzi za narodową, to jednocześnie jesteśmy bardziej śmiali w sypialni. Potrafimy cieszyć się nowymi pozycjami i technikami nawet po pięćdziesiątce. Uprawiamy seks oralny (40 proc.), nie brzydzimy się wytryskiem do buzi (24 proc.) i próbujemy techniki analnej (18 proc.). Jednak kochamy się coraz krócej, bo przez około 15 minut. Do takich wniosków doszedł seksuolog Zbigniew Izdebski, prowadząc w zeszłym roku badania, których wyniki ukażą się jesienią w książce „Seksualność Polaków na progu XXI wieku. Studium badawcze”.

 

Najbardziej znacząca zmiana dotyczy seksu ludzi dojrzałych. Nawet 70-latkowie przyznają, że współżycie jest dla nich ważną częścią życia. Dla ponad połowy kobiet po pięćdziesiątce nie ma granicy wieku, po której spada popęd płciowy. Więcej niż połowa mężczyzn – równolatków – wyznacza ją na 62. rok życia. Oni też najczęściej przeżywają orgazm. Przeważnie mają wyższe wykształcenie, mieszkają w mieście i są niewierzący. Kochają się przed pójściem spać lub w weekendy. Najbardziej lubią romantyczne pocałunki w usta. W dalszej kolejności są pieszczoty piersi i narządów płciowych. Rzadko oglądają filmy pornograficzne czy internetowe strony erotyczne. Prawie nie używają wibratorów. Zabawki erotyczne nie są im potrzebne do udanego życia seksualnego, a tym szczyci się aż 91% mieszkańców Polski. Na dodatek – według zleconego przez Durex w 2006 r. Światowego Badania Jakości Życia Seksualnego – jesteśmy czwartą z kolei najbardziej zadowoloną z seksu narodowością. Przed nami są Nigeryjczycy, Meksykanie i Hindusi. 61% naszych rodaków szczytuje podczas prawie każdego stosunku, a średnia globalna wynosi 48%. Światowa średnia stosunków na rok to 103, tymczasem my uprawiamy miłość średnio 143 razy. Wyprzedzają nas tylko Grecy (164 razy) oraz Brazylijczycy (145 razy).

 

Stawiam na jakość, a nie ilość

Trzeba wypracować sposób na to, by potrzeby i oczekiwania partnerów uzupełniały się. Oto trzy historie kobiet, które nad tym pracują. W tych sprawach wszystkiego trzeba się uczyć na bieżąco, bo z wiekiem wymagania się zmieniają. Inaczej przecież kochamy się, mając 20 lat, 40 i 60 lat.

 

Zofia, 45 lat, specjalistka od PR. Dopiero po czterdziestce zrealizowała swoje intymne pragnienia

Wstydziłam się nagości od dziecka. W podstawówce byłam najchudsza w klasie. Wszystkie dziewczyny miały już piersi, a ja chuda jak deska, żaden chłopak się mną nie interesował. Pierwszego faceta zdobyłam w klasie maturalnej. Wtedy też pierwszy raz w życiu się całowałam. Sytuacje intymne odbywały się po ciemku, przy zgaszonym świetle. Byłam zestresowana i nieuświadomiona. Po każdym zbliżeniu bałam się, że zaszłam w ciążę. Przyjemności nie pamiętam żadnej. Współżyłam z chłopakiem, bo nie chciałam go stracić. Po roku przerwałam tę kołomyję. Nie pamiętam, kiedy zaczęłam mówić otwarcie o seksie ze swoimi kolejnymi partnerami. Było ich wielu i żaden mnie nie zadowalał. Nie potrafiłam powiedzieć im, jak mają mnie kochać. Wstydziłam się nawet pójść do ginekologa, aby przepisał mi tabletki antykoncepcyjne. Stało się to dopiero wtedy, gdy jeden z moich kochanków wyznał mi bezczelnie po stosunku, że specjalnie nie założył prezerwatywy, wiec mogę być w ciąży. Zafundował mi najgorszy miesiąc w życiu. Bałam się strasznie, bo nie zależało mi na nim. Właściwie nie wiem, po co się z nim zadawałam. Ani razu nie przeżyłam z nim orgazmu. Znał tylko jedną klasyczną pozycję, a członka miał tak małego, że ledwo go w sobie czułam. Co ciekawe, strach w oczekiwaniu na miesiączkę nie sparaliżował mnie. Zrobiłam seksualny rachunek sumienia i postanowiłam już nigdy więcej nie oszukiwać siebie i partnera w łóżku. Późno się na to zdecydowałam, ale warto było. Kilku następnych mężczyzn podczas zbliżenia obraziłam. Przerywałam w trakcie, tłumacząc, że nie będę się męczyć z kimś, kto dba tylko o własną przyjemność. W końcu w wieku 44 lat przydarzyła mi się przygoda, o której marzyłam. Facet mi zaimponował, bo na pierwszej randce zaproponował m.in. seks oralny. Było cudownie. Zmienialiśmy pozycje, nie czując tego. Połowy z nich w ogóle nie znałam. Najbardziej mi odpowiadał układ od tyłu „na misia, na klęcząco”. Sama nie wiem, kiedy zaczęłam nim dyrygować, szepcząc w odpowiednich momentach: „mocniej” lub „szybciej”. Gość podarował mi wspaniałą noc, dlatego został moim mężem. Teraz mam go na co dzień i to dosłownie, bo rzadko kochamy się w nocy. Najczęściej robimy to rano. Nie ma lepszej pobudki niż pieszczota w odpowiednim miejscu. Nie trwa to długo, ale daje ogromny zastrzyk pozytywnej energii.

 

Dorota, 60 lat, rencistka. Filmy o miłości nastrajają ją erotycznie

Rok temu obchodziliśmy z mężem 35-lecie małżeństwa. Mam czworo dorosłych dzieci i sześcioro wnucząt. Seks już nas nie łączy tak jak kiedyś. Gdy dzieci były małe, kochaliśmy się co najmniej raz w tygodniu. Nie byliśmy wyuzdani, raczej robiliśmy to „po bożemu” – w dwóch, czasem trzech pozycjach. Kilka razy wykąpaliśmy się razem i – pod wpływem jakiegoś programu telewizyjnego – wypróbowaliśmy pozycję „na jeźdźca”. Nie zawsze byłam spełniona, ale nie narzekałam. Dziś oboje nie pracujemy, mamy dom dla siebie – dzieci poszły na swoje – ale robimy to raczej rzadko. Nigdy w dzień. Przeważnie pod wieczór, gdy już leżymy w łóżku i oglądamy razem telewizję. Nieraz trafi się jakiś ładny film o miłości i wtedy ręce same nam wędrują pod kołdrą. To przeważnie moja inicjatywa. Całujemy się i przytulamy, ale nie zawsze dochodzi do pełnego stosunku. Gdy już nam się udaje do niego doprowadzić, to mąż najczęściej leży na mnie, bo w kółko żartuje, że jestem za ciężka na to, żeby było odwrotnie. Tak naprawdę to trochę wstydzimy się aż tak gimnastykować. Wolimy powoli i delikatnie pieścić się pod kołdrą. Na goliznę i wymyślne ustawienia czujemy się za starzy.
Orgazm? Zdarza się, zwłaszcza jemu. Mnie spotyka tylko co jakiś czas. Nie martwię się tym. Cieszę się radością męża, bo o dziwo kiedyś po wytrysku zawsze sobie przysypiał, a teraz nachodzi go ochota na żarty. Na przykład znienacka łapie mnie za biust i mówi: „Nieźle się spisałaś kobitko”.

 

Beata, 23 lata, studentka. Zmieniała partnerów jak rękawiczki, bo wciąż nie mogła znaleźć tego jedynego

Utrata dziewictwa cztery lata temu nie kojarzy mi się z niczym przyjemnym – polała się krew i bolało. Żadnych erotycznych przyjemności. Chłopak, z którym to zrobiłam, okazał się nicponiem. Założył się z kolegą, że zaliczy jakąś dziewicę. Potem – jak to na studiach – trafiło mi się kilku partnerów. Imprezy, alkohol i seks, którego się w ogóle nie pamięta. Z dwoma kolegami z roku spotykałam się na poważnie. Po kilku przegadanych randkach poszliśmy do łóżka. Z jednym i drugim trwało to około dwóch miesięcy. Seks nie był zachwycający. Szybki numerek na stojąco lub siedząco, bez gry wstępnej. Szło gładko, bo każdy z nas był podniecony, ale sprowadzało się to do zwykłej fizjologii. Tymczasem ja marzyłam o romantycznej nocy z głaskaniem i całowaniem, bo nigdy takiej nie przeżyłam. Żaden z nich mi jej nie podarował. Nawet – jak się potem kazało – nie zamierzali, bo dla nich najważniejsze było zaliczenie dziewczyny dla tzw. doświadczenia. Nie rozumiem tego – przecież przez uprawianie seksu z kim popadnie, nie zdobędą biegłości w sztuce kochania. Ona nie polega na znajomości pozycji, tylko na tym, żeby umiejętnie dotykać kobiety. Sama odkryłam to niedawno. Mój nowy ukochany potrafi doprowadzić mnie do euforii. Wystarczy, że użyje palca i języka.

 

Tekst: Grażyna Kuryłło

 

1 komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.